Czasami powtarzam, że zawsze będę zadowolony z losu mojego dziecka, jeśli F jako dorosła kobieta będzie się czuła szczęśliwa i spełniona. Nawet jeśli będzie fryzjerką, krawcową, sprzątaczką albo sprzedawczynią w supermarkecie. Pod warunkiem, że najpierw skończy studia prawnicze. Żart jest mało śmieszny, ale wiele mówi o aspiracjach rodziców z wyższym wykształceniem wobec rosnących dzieci. I o tym, jak trudno nam spojrzeć obiektywnie na potencjał rozwoju naszych córek i synów.
Na początek chciałem przeprosić za żart o przyszłości mojej F wszystkie fryzjerki, krawcowe, sprzątaczki i sprzedawczynie. To nie jest tak, że nie szanuję ich pracy. Uważam, że jest bardzo potrzebna, chociaż często niedoceniana. Uważam też, że można wykonując ją być szczęśliwym i spełnionym. Mało tego – można też być zamożnym. Jestem przekonany, że właścicielka cenionego zakładu krawieckiego czy salonu piękności zarabia znacznie więcej, niż taki dziennikarz jak ja.
Jednak w mojej głowie do wykonywania wymienionych wcześniej zawodów wystarczy szkoła zawodowa (chociaż są też np. studia kosmetologiczne). A chciałbym, żeby moja F skończyła studia. Najlepiej magisterskie. A może i doktoranckie. Co ja mówię – najlepiej, żeby została profesorem habilitowanym. To chyba naturalne pragnienia w duszy magistra historii, prawda?
Ty nad poziomy wzlatuj…
Tak mamy chyba my wszyscy, rodzice z wyższym wykształceniem. Z punktu widzimy przyszłość swoich dzieci w nierejonowych gimnazjach, świetnych liceach, na wymagających studiach w prestiżowych liceach. Z jednej strony deklarujemy, że ważna jest radość zdobywania wiedzy. Że warto uczyć się dla siebie, a nie dla ocen. Z drugiej strony śledzimy na bieżąco e-dzienniki i już ocena “dobra” wzbudza w nas niepokój, a “dostateczna” panikę. Przeglądamy rankingi gimnazjum i jesteśmy dumni, kiedy synowie i córki zdobywają “maksa” albo “prawie maksa” na testach szóstoklasisty, egzaminach gimnazjalnych i maturalnych. Chodzimy do nauczycieli wykłócać się w sprawie “niesprawiedliwych” ocen. Dajemy “opeer” za kiepskie oceny, nawet z nielubianego przedmiotu.
Dzieci to widzą i zauważają rozziew między teorią i praktyką. I jestem pewien, że nie jest im z tym najlepiej. Sam niepokoję się, kiedy widzę, jak trudno przychodzi mojej córce nauka tabliczki mnożenia. W końcu “inne dzieci w klasie” już dawno mnożą do 100, a moja F ma problem nawet z rachunkami do “50”. Naindyczam się i irytuję, że po raz dziesiąty tłumaczę to samo. Wydaje się, że pojęła, a za kilka dni problem wraca. Dopiero potem przychodzi refleksja, że matma to nie jest najsilniejsza strona tej akurat dziewięciolatki. I kim jak kim, ale Emmą Noether to ona nie będzie.
Sama F od kilku lat chce w przyszłości opiekować się tygrysami. Najlepiej w Indiach. Co wtedy myśli TataF? Studia biologiczne? A zootechnika na Uniwersytecie Przyrodniczym? Przez głowę przemykają grube księgi, które trzeba przeczytać na studiach, żeby w przyszłości zajmować się ochroną dzikich zwierząt. Wizje egzaminów, do których trzeba kuć po nocach. I kołaczą się myśli, że np. F za czytaniem i uczeniem się niezbyt przepada. Nie są to wizje zbyt optymistyczne dla TatyF.
Mierz siły na zamiary
Bo trudno nam rodzicom zaakceptować sytuację, w której nasze dzieci będą miały formalnie niższe wykształcenie. Zawodówka wydaje się być wyborem najgorszym z możliwych. Cenimy wykształcenie i myślimy, że im go więcej – tym lepiej. Zdajemy się uznawać, że wyższe wykształcenie równa się większa mądrość. Zaprzeczamy, ale jakoś swych dzieci nie widzimy w szkołach zawodowych. Syn adwokata ma zostać prawnikiem córka pediatry lekarką, inżyniera powinien ukończyć polibudę.
Nie jest więc tak, że myślimy o przyszłości związanej ze szkołą zawodową, jako o tej gorszej? Tak właśnie myślimy. Mimo całej zmasowanej propagandy” wizerunkowej. Takich akcji, jak “Rok zawodowców” MEN, “Szacun dla Zawodowców” poznańskiego magistratu i spójnej promocji szkolnictwa zawodowego przez stołeczny Ratusz. Jeśli już ma być zawodowcem, to ewentualnie niech idzie do technikum. A potem oczywiście na jakieś studia techniczne.
Jeśli kierowalibyśmy się rozumem, jest wiele argumentów “za”, żeby dziecko zaraz po gimnazjum zdobyło “konkretny zawód” – niekoniecznie wraz z maturą. Przede wszystkim wskazuje na to sytuacja na rynku pracy. Widzimy, jak trudno o dobrego mechanika samochodowego. Jak trudno umówić się do dobrej kosmetyczki i fryzjerki. Ile trzeba zapłacić za robociznę, jeśli chcemy dobrze wyremontować mieszkanie lub zapłacić za solidną naprawę sieci hydraulicznej. Widzimy też, że ukończone studia mimo swej powszechności (a może dzięki niej) nie są gwarancją dobrej pracy. I że pani “na kasie” supermarketu może być zarówno osobą po zawodowej “handlówce”, jak i po licencjacie z kulturoznawstwa.
Rozum czasami mógłby nam też podpowiedzieć, że nasze dziecko po prostu nie ma predyspozycji, żeby kiedyś “pójść na studia”. Jednak kierujemy się także sercem. A ono mówi nam, że nasze dziecko jest najlepsze na świecie. Jeśli rzuci się z motyką na słońce, to zaprowadzi tam równe grządki i wyhoduje magiczną fasolę.
Rowery i tygrysy
Można też inaczej, ale to bardzo trudne mentalnie. Rozmawiałem ostatnio z mamą pewnego gimnazjalisty. Jest zaangażowaną w swoją pracę nauczycielką, inteligentną i ambitną kobietą. Pytałem, co dalej będzie z Wojtkiem, bo niedługo kończy trzecią klasę. – Chcę go wysłać do zawodówki. Myślę, że w liceum albo technikum nie da sobie rady – zwierzyła się i dopytywała, czy ją potępiam. Usprawiedliwiała się, że Wojtek jest dyslektykiem, ma problemy z rozumieniem treści pisanej i robi duże błędy pisząc. Chłopak jest zapalonym sportowcem i z coraz większym powodzeniem ściga się na rowerach MTB. Wspólnie mama i syn wymyślili, że pójdzie do szkoły mechanicznej i do warsztatów rowerowych, gdzie nauczy się fachu mechanika rowerowego. Jeśli będzie chciał dalej się uczyć – droga wolna. Jeśli nie – to zdobędzie dobry zawód, będący planem B w razie, gdyby z zawodowego sportu nic nie wyszło. A kontakty kolarskie też będą się przydawały. W końcu jeśli ktoś jeździ na rowerze na 10 tys, złotych, to raczej sam go nie serwisuje.
Brzmi sensownie, prawda? Rodzic zdiagnozował obiektywnie potencjał swojego syna i wymyśliła nie tylko obiecującą, ale i realną ścieżkę rozwoju dziecka. Jednak w tonie głosu pobrzmiewało poczucie winy. Bo co to za rodzic, który nie chce pchać swojego dziecka jak najwyżej?
Jestem więc pełen uznania dla mamy Wojtka. Moim zdaniem na tym właśnie polega miłość rodzielska. Nie na pchaniu go do tego co jest najlepsze na świecie. Ale na tym, żeby wybierać to, co jest najlepsze dla naszej córki lub syna. Bo chyba lepiej za 20 lat zadzwonić z życzeniami na Dzień Dziecka do szcześliwego mechanika czy krawcowej, niż do sfrustrowanego architekta czy dyrektor finansowej?
Jeśli więc F myśli o zajmowaniu się tygrysami, to przecież może po prostu – jako pracownik techniczny – je karmić, sprzątać klatki, oporządzać. TataF myśli więc sobie, że do tego nie trzeba wyższego wykształcenia. Jednak z drugiej strony F lubi rysować i nieźle jej to wychodzi. TataF zaciera więc ręce – na szczęście nie ma zawodówki “plastycznej”, jest liceum zawodowe. Całkiem niedaleko domu. A potem rzecz jasna ASP! TataF zaciera ręce. Trzeba od przyszłego roku poszukać jakiegoś profesjonalnego kursu rysunku.
TataF